Friday, June 19, 2009

Dzien: nie-wiem-ktory. Wyszlismy z dzungli. Podsumowanie tygodnia

W poniedzialek udalismy sie lokalnym samolotem na polnoc od LaPaz w kierunku amazonskiej dzungli. Wczesnie rano smiglowym samolocikiem na ok. 20 osob polecielismy w nieznane. Tuz przed switem wyladowalismy w ostatnim bastionie cywilizacji przed wejsciem do amazonskiej Dzungli. Widok, ktory sie nam ukazal, delikatnie mowiac zrywal kask.



Trawiaste lotnisko w Rurrenabaque, po ktorym biegaja konie i inne krowy przepedzane systematycznie przez obsluge lotniska, robi niesamowite wrazenie. To budka ktora nie ma nawet bramki pirotechnicznej, nie mowiac juz o jakimkolwiek innym sprzecie, ktory znamy z lotnisk. W tle majestatyczna gora jak z bajek disneya, przed ktora na pierwszym planie powoli, jak rybki w akwarium przeplywaja klucze papug. Swit, cieple sloneczne swiatlo, absolutny szok.... Z lotniska udalismy sie mikrobusem do miasteczka na sniadanie. Dla czesci z nas nie bylo miejsca, ale z pomoca przyszly lokalne taksowki, ktore za 10 boliwianow (okolo 5 zl) zabraly chlopakow do Rurrenabaque.


Po zjedzeniu sniadania, ktore mialo byc szybkie, a zrobilo sie z tego 2 godziny (maniana, wiadomo) ruszylismy na pierwsza czesc wyprawy. Naszym celem byla Pampa zlokalizowana na polnoc od Rurrenabaque, jeszcze za miejscowoscia Santa Rosa. Pierwsza czesc drogi pokonalismy w jeepach. Atmosfera byla fantastyczna, co widac na zalaczonym obrazku:)))




Po ponad 3 godzinach jazdy boliwijskimi bezdrozami dotarlismy do polany nad rzeka. Tam nasze plecaki zostaly wrzucone do waskich, podluznych lodek z malymi silniczkami i ruszylismy dalej, juz woda przez Pampe.



Tutaj warto dodac kilka slow wyjasnienia. Dla Europejczyka pod haslem dzungla kryje sie to co mamy na mysli przywolujac z pamieci lekcje geografii na temat Kongo . Wysoka tropikalna puszcza z gorylami i dzikimi zwierzetami. Natomiast dzungla to pojecie umowne, inny jest busz w Zimbabwe pelen antylop, hipopotamow, lwow czy malp. Inna jest dzungla w dorzeczu amazonki, ktora sklada sie z wysokich drzew i sieci rzek. Inna jest tez Pampa, rodzaj wyzszej sawanny poprzecinanej rozlewiskami, na ktorych zyja zolwie, aligatory, rozowe delfiny, rajskie ptaki czy kapibary. Nasze pierwsze trzy dni w okolicy Santa Rosa spedzilismy w Pampie wlasnie:



Po drodze na nasza lodke zawitala malpka, ktora zachowywala sie jak krol Julian z filmu Madagaskar 2. Julian upodobal sobie Piecyka i malo brakowalo, zeby prezac sie na burcie nie spiewal ¨sza:len'stwo... jestem ko:bitka¨ :))))


Pod wieczor dotarlismy do naszej bazy, malego domku na palach, w ktorym mielismy pozostac przez dwie noce.


Zastalismy wlasciwie to, czego mozna sie bylo spodziewac, prycze z moskitierami, woda z butelek, dosc duzy balagan. Nasza kucharka Mercedes (ochrzczona od razu dla zmylki ¨Zastawa¨) zabrala sie za przygotowanie kolacji ze swiezo ubitej przez lokalesow krowy. Z przykrych wydarzen warto odnotowac ze na miejsce nie dotarl plecak Marcina. Gdy dzien chylil sie ku zachodowi lekko sie zdziwilismy, bo na wyznaczonym w poblizu boisku na lace odbyl sie mecz pilki noznej z lokalesami. W sumie fajne wydarzenie, ale malo dzunglowe... Po zmroku padlo haslo aby wybrac sie na nocna wyprawe lodka, poszukac aligatorow. I wszystko by bylo fajnie, gdyby nie kilka dziwnych sytuacji na lodce prowadzonej przez lokalesa o ksywce Rambo. Za duzo alku i slow, ktore pasc nie powinny. Ja na ta nocna eskapade sie nie wybralem i jak widac, dobrze zrobilem. Ci, ktorzy byli wiedza to, co sie stalo i koniec tematu...



Kolejne dni w Pampie poswiecilismy na wycieczki i poszukiwania zyjacych tutaj dziko anakond.



Przeprawa przez Pampe do najprzyjemniejszych na swiecie rzeczy nie nalezy. Wody po kolana, buty cale przemoczone, ale i tak jak na pore, w ktorej jestesmy jest podobno idealnie, bo podczas boliwisjkiego lata wody jest po pas. Wszyscy ubrani jestesmy w biale bluzy z dlugim rekawem, bo to niezawodny sposob na to, aby odstraszac wszechobecne moskity. U mnie to zreszta niejedyny problem. Nogi mam pociete przez te cholerstwa od polowy uda w dol, jedno piekace ugryzienie przy drugim. Na stopach zas zalegla mi sie jakas nowa cywilizacja chyba, ktora rozwija sie w takim tempie, ze najdalej za dwa miesiace bedzie wstanie samodzielnie wyslac rakiete na Marsa :))) Pierwsza zasada zolnierzy walczacych w dzungli brzmi ¨za wszelka cene miec suche stopy¨. Lazac po pampie to zadanie jest prawie niemozliwe. No coz, sami sie tu pchalismy. :)))

Honor wyprawy i zarazem tytul bezdyskusyjnego asiora dnia przypadl Baronowi, ktory pierwszy wytropil anakonde na rozlewiskach!




(ciekawe jest to, ze anakonda bardzo zle znosi ludzkie srodki przeciw moskitom. Aby wziac ja do reki, trzeba dokladnie te rece umyc)



Kolejne dni uplynely nam spokojnie na obserwacji lokalnej fauny i flory. Z ciekawszych atrakcji bylo plywanie z rozowymi delfinami w rzece (tej samej, w ktorej byly aligatory). Delfiny raczej dystansowaly sie do koncepcji wspolnej zabawy, ale bezdyskusyjnym asiorem dnia za wskoczenie jako pierwszy do wody otrzymuje Marcin :) (Tabi twierdzi, ze bylby pierwszy gdyby w odpowiednim czasie opanowal swoje gacie) :))))))

Kolejna ciekawostka bylo poranne lowienie piranii. Tutaj musze sie pochwalic, ze zlowilem piranie jako pierwszy:))) Po okolo poltorej godziny mielismy spory zapas rybek, ktore po wypatroszeniu i przyrzadzeniu przez ¨Zastawe¨ zjedlismy na sniadanie. Co prawda ryby jem od calkiem niedawna, ale musze powiedziec ze smaczniejszej rybki od piranii nie znam! Moje zdanie podzielila zreszta jednoglosnie reszta ekipy.



Po dwoch nocach w Pampie przyszedl czas na powrot lodziami i jeepem (znowu przeprzyjemna podroz w doborowym towarzystwie:) do Rurrenabaque.



Tutaj pozegnalismy sie z wyjezdzajacymi juz do Polski Andrzejem, Piecem i Wojtkiem (tylko z litosci nie dostali pipy tygodnia :) Odprowadzilismy chlopakow na najcudowniejsze lotnisko swiata i ruszylismy na balety do lokalnego Moskkito bar.



Kilka slow o samym Rurrenabaque. Miejscowosc ta sklada sie z czterech ulic i malenkiej przystani. Lokalesi poruszaja sie glownie motocyklami. Klimat jest typowo backpakerski, wiekszosc lokalnych biznesow to malenkie hostele, pralnie i bary, gdzie za kilka boliwanow mozna zjesc w miare normalny posilek. Swoja atmosfera przypomina nadmorskie miasteczka surferow. Sebie troche przypominal Key West (oczywiscie biorac poprawke na boliwijski syf i balagan). Mnie kojarzyl sie malymi nadmorskimi miasteczkami, ktore czasy swietnosci maja juz za soba. Jedna rzecz jest bezdyskusyjna. Dawno, dawno nie pamietam abym sie tak doskonale zrelaksowal jak w Rurrenabaque.


Wieczor uplynal nam na piciu na wyscigi lokalnych drinkow o nazwach takich jak: ¨creamy blow job¨, ¨jungle wet dreams¨ czy ¨slippery nipple¨. Pilismy na wyscigi, zeby zmiescic sie w happy hour. Bardzo szybko do naszego stolika przylaczyli sie australijczycy i kanadyjczycy. I reszty chyba juz pisac nie musialbym, gdyby nie to, ze Seba z Muniem wlaczyl drugi bieg i upili wodka pol baru. W tancach jak zwykle niedoscigniony byl Tabi. Przy okazji tej cudownej imprezy zarobilem sromotna pipe dnia, bo jak sie okazalo australijczyk byl gejem i stwierdzil, ze w grupie trzynastu gosci tez musi byc jakis kochajacy inaczej. Swoimi przemysleniami podzielil sie z Tabim i Seba, ze tak cos czuje, ze to moge byc ja. Ryk smiechu i pipa dnia gotowa. Gdy wracalem do hostelu widzialem przed polnaca jakas dziwnie wygladajaca procesje.

Niby nic specjalnego, ale fakt ten byl pozniej bardzo brzemienny w skutkach dla Barona i Jurasa, ktorzy po Moskito Bar postanowili poznac blizej zycie tutejszej spolecznosci spacerujac do bialego rana uliczkami uroczego miasta. Muzyka dochodzaca z wielu domow sklonila ich do odwiedzin na zasadzie koledowania od imprezy do imprezy bawiac sie z lokalesami przy rytmach muzyki na zywo transparentow i trunkow z kaktusa!!! W jednym z domow przyjecie bylo szczegolnie goscinne po tym jak konkurs silowania sie na reke wygral Jerzy. Zaskoczeniem dla nich byl fakt, ze wszedzie byli przyjmowani z ciekawoscia i zyczliwoscia i otwartymi ramionami.Pozniej okazalo sie ze procesja ktora mijalem to byla procesja z okazji lokalnych obchodow bozego ciala. Swiat rzeczywisty zaczal przenosic sie coraz bardziej w swiat nirwany i zblizac sie do wypadow Tonego Halika w dorzecza Amazonki. Po dluzszym porannym zastanowieniu sie Juras doszedl do wniosku, ze mozliwe, oczywiscie teoretycznie jest to, ze ¨to nie byly dyskoteki i domowki a raczej koscioly, a gosc z ktorym sie silowal to mogl tez byc ksiadz¨ :)))) Od Barona nic sie nie dowiedzielsimy nastepnego dnia bo jego mapa twarzy po trunku z kaktusa (tajemniczego bimbrze) ulegla takiemu znieksztalceniu ze sie nie odzywal. Zreszta bardzo slusznie sie w pewnym momencie Panowie podzielili rolami, Baron pil za dwoch z lokalesami, a jakby sie cos dzialo to Juras mial ich wyprowadzic z imprezy :) Mozna smialo powiedziec ze Jerzy z Baronem jako jedyni naprawde poznali dobrze Rurrenabaque co sie przydawalo pozniej w nawigacji po obrzezach miasteczka. :)))


WYJAZD DO DZUNGLI


Dzien pozniej z malym, dwugodzinnym poslizgiem zapakowalismy plecaki i zaladowalismy sie na nowa lodke, ktora poplynelismy na zachod w kierunku wysokiej dzungli. Mielismy plynac dwiema lodkami, ale wiadomo - po Bozym Ciele wszyscy wlasciciele lodek byli tak nachlani, ze nie bylo szans na jakikolwiek transport. Nasza lekko przeciazona lodka od razu zaczela przeciekac, ale nasz lokalny przewodnik ¨Waldemar the Jungle Man¨ - tak sie kazal nazywac :) systemem szmat i koleczkow, a takze optymalnym rozlozeniem bagazy zneutralizowal wyciek (zreszta nie mial innego wyjscia).


Widoki po drodze byly fantastycznee! Droga trudna, bo rzeka plytka, a nasza trasa prowadzila pod prad. Po drodze odwiedzilismy jeszcze rodzinna wioche Waldka, w ktorej urzekly mnie swoim niebywalym pieknem wielkie jak dlon niebieskie motyle.



W kilku miejscach musielismy przepychac lodke, a w jednym z nich wypakowac ja do zera i przeniesc zapasy potrzebne na noc w dzungli droga ladowa. W koncu dotarlismy do miejsca gdzie Waldemar the jungle man zarzadzil przeprawe. Malenka, prawie niewidoczna sciezka prowadzaca miedzy wysokimi drzewami zaprowadzila nas na polane gdzie zastalismy nasz nowy, pieciogwiazdkowy hostel, ktorego operatorem byl zapewne Radisson SAS :)))



No coz, rozlozylismy moskitiery, przepedzilismy wstepnie robactwo i zaliczylismy pierwsza wycieczke do dzungli. Dzungla tutaj wyglada troche jak lasy na wyspie polnocnej w Nowej Zealandii, z tym ze brakuje gigantycznych drzew kauri. Jest bardzo cicho, podobno gdzies w zroslach sa pumy i dzikie swinie. Przekraczamy strumyk bez nazwy zachowujac sie w miare cicho. Jedyne co przed nami nie ucieka to drzewa-jak enty z wladcy pierscieni-kroczace. Ruszaja sie ok. 5cm na rok i wygladaja dosc zagadkowo.

Powoli robi sie ciemniej, a Waldemar the jungle man zatrzymuje sie przy jakiejs malej norce w ziemi i zaczyna grzebac w niej intensywnie patykiem. Przygladamy sie uwaznie i widzimy... dwa czarne owlosione odnoza!!! To norka tarantuli. Jakos jest malo zainteresownia wyjsciem w snop swiatla latarek, bo ma male tarantulki. Wrocimy do niej w nocy :)))

W miedzyczasie ¨zastawa¨ przygotowala posilek

Jemy go jak dzikusy wyrywajac sobie co lepsze kaski. Zapada noc, glosna, ciepla, momentami goraca. Czesc chlpakow wybiera sie na nocna wyprawe, ja zas klade sie w lozku niewygodnym, gdzie szczebelki pryczy wbijaja sie w plecy. Szczelnie okrywamy sie moskitierami przed megazukami i innym syfem, ktory wlasnie rozpoczyna atak na nasze spiwory. Sen na swiezym powietrzu daje ogromne ukojenie. Tymczasem reszta ekipy walczy ostro w dzungli

znajduja inna tarantule na lisciach:


Rano zas wstaje jako jeden z pierwszych, ide nad rzeke i cakowicie na golasa ide poplywac i umyc sie. Jedno z marzen z dziecinstwa, poranna, samotna kapiel w sercu dzungli, czuje sie wspaniale. Wracam do obozu i odkrywam, ze nad moim lozkiem nadal spi sobie spokojnie piec nietoperzy

Marcin zas, ktory wstal zaraz po mnie zlowil jakas jadowita skolopendre, ¨Zastawa¨ robi sniadanie, powoli budzimy sie do zycia. Wizja posilku budzi chlopakow. Ostatnie pamiatkowe zdjecie, sprzatanie obozu i...





i pakujemy sie do lodki. Tym razem z pradem, popijajac Johnego Walkera z metalowej butelki docieramy o cala godzine szybciej do Rurrenbaque.



Warto podkreslic, ze kolejny tydzien, tym razem w dziczy zupelnie zmienil nasze podejscie do rzeczywistosci. Jestesmy odcieci od Polski. To jakiejs odlegle wspomnienie... czas mierzymy w dniach. Gdy gdzies plyniemy, czy jedziemy to interesuje nas jedynie to czy do celu dotrzemy przed zmrokiem, czy po zmroku. Jest absolutny spokoj, cisza... maniana..


Przed odlotem do LaPaz na lotnisku wycinamy jeszcze TAKI numer ze spokojnie moglibysmy zaliczyc za to kilka lat boliwijskiego wiezienia:))) Oczywscie jak zwykle nam sie upieklo i o zmierzchu musimy leciec do LaPaz.... z wielkim zalem pakujemy sie do samolotu...

i noca docieramy do zaspanego LaPaz...


Podsumowanie tygodnia:

Asior dnia:

Baron za znalezienie anakondy

Marcin za kapiel z rozowymi delfinami (i aligatorami tez)

Pipy dnia:

Grzybek za to, ze gej australijczyk rozpoznal w nim swojego pobratymca. Warto dodac, ze w drugiej kolejnosci rozpoznany zostal Patryk Swayze czyli Juras :)))

Baron za akcje ¨lektyka¨ - nie wysiadl z lodki jak trzeba bylo ja przepychac po kamieniach

tekstow dnia byla tyle ze nawet nie jestem wstanie ich przytoczyc :))))) Warto podkreslic ze Seba jest specjalista od malarstwa Dolfa Lundgrena :))))



1 comment:

  1. Uuu, do dzungli nie dotarlismy, ale wyglada niezle :-) Zazdroszcze Wam tej wyprawy, chlopaki!

    ReplyDelete