Friday, June 26, 2009

Lima - balety w miraflores czyli Grande Finalle !!!

Wczoraj, a dla nie ktorych jeszcze dzis trwaly balety pozegnalne w knajpach nad ocenaem w cudownej dzielnicy Limy-miraflores....

Oooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooo....... ku*wa................. ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ ............................ .......................... !!!!!


Cytat dnia: ¨Chyba zjeb***smy sie gdzies tym samolotem i jestesmy w niebie¨ (autor do wiadomosci redakcji :)

Za 3 godziny mamy samolot do Amsterdamu, patrzac na stan w jakim jest ekipa - to ze sie na niego zbierzemy jest prawie niemozliwe :)))

Thursday, June 25, 2009

Dzien 21-22 LaPaz - relax i przygotowania do wyjazdu do Peru.

Jak cudownie bylo wziasc prysznic po tej pustyni. Bralem go trzy razy pod rzad aby odzyskac dawny zapach skory :) Kolejne dwa dni chilloutujemy sie w LaPaz. Wczoraj mialo byc wyjscie na gore, ale ze byla slaba pogoda (chmury i mgla) to zostalismy w miescie. Caly dzien spedzilismy na piciu browarow, jedzeniu, praniu zakurzonych i brudnych po pustyni rzeczy, robieniu zakupow i tego typu zajeciach. Wieczor spedzilismy w lokalnej pizzerii delektujac sie lokalnym winem ¨Kolobrzeg¨ czyli ¨kohlberg¨- doskonalym zreszta :):):)

Druga czesc wieczoru uplynela na organleptycznym badaniu tego jak w srode wieczor bawi sie LaPaz. Grupa rozpoznawcza w skladzie Baron, Tomek, Muniu, Gilbert i ja udala sie do podobno najlepszych knajp-dyskotek w miescie aby obadac temat. Efekt byl taki ze nawet nie wzywalismy posilkow, knajpy byly prawie puste, taksowkarze probawli nas naklonic na kokaine a na koniec Muniu zostal wydymany w knajpie na 200 boliwianow (zaplacil dobrym banknotem w knajpie a po chwili kelnerka wrocila z innym mowiac ze dal falszywke... no coz, co kraj to obyczaj). Lekko nawaleni polozylismy sie spac i tyle...

Kolejnego dnia wiekszosc z nas (ta grupa ktora czuje nadmiar tlenu na wysokosci 4000m npm:) ruszyla na podboj lokalnego szczytu o wyskosci 5350m npm.





Z relacji naocznych swiadkow wynika ze niesamowicie wykazal sie Muniu, ktory z wielka determinacja zdobyl sam szczyt jako jeden z pieciu (chyba caly czas czuje pietno osiolka w kanionie Colca) :) tak czy inaczej - dostaje asiora dnia, za determinacje!


Ja zas z Baronem zwiedzilem centrum LaPaz, w tym wielki salon Toyoty w ktorym miedzy samochodami, stal... ogromny oltarz z Matka Boska i dwoma zapalonymi swiecami ! nieprawdopodobne....

Coz... przyszedl czas powoli sie pakowac. Mam prywatna satysfakcje ze pierwszy raz bylem spakowany naprawde idealnie na taka wyprawe. Nie bylo rzeczy ktora by mi sie nie przydala, z drugiej zas strony niczego mi nie brakowalo. Nawet znienawidzona kurtka i spodnie przeciwdeszczowe doskonale dogrzewaly na pustyni, a gdy juz wszytkie rzeczy byly brudne to stanowily ostatnia rezerwe czystych rzeczy :)

Za dwie godziny wylatujemy z Boliwii do Peru. Dzis wieczorem czeka nas libacja z okazji ostatniej nocy. W Limie bedziemy mieszkac nad samym Pacyfikiem w dzielnicy MiraFlores. Nasz wczesniejszy zwiad w postaci Drewsa, Pieca i Wojtka wytypowal nam lokale rozrywkowo-kulturalne :) ktore napewno przezyja dzis nasz nalot.... cos czuje ze beda nieziemskie jaja :)

Wednesday, June 24, 2009

Trzy dni na pustyni czyli masakra na Salar de Uyuni...

Po calonocnej podrozy sypialnym autobusem (o milion razy lepszym niz sie spodziewalismy) Dotarlismy do Uyuni. Droga przebiegla bez przeszkod, z tym ze dziesiec z dwunastu godzin jazdy autobus jechal bezdrozami totalnymi, niekiedy np´przekraczajac rzeke rownolegle do mostu !!! Wiele z tych atrakcji nam umknelo bo spalismy jak zabici. Moze to i lepiej. Nikt nie spodziewal sie takiego balaganu jaki zastalismy o 6.30 rano wysiadajac w Uyuni.

Jedno slowo... SYBERIA !!! Ludzie w puchowych kurtkach, gdyby nie to ze kobiety mialy na glowie te swoje boliwijskie meloniki, a nie futrzane czapki to bym pomyslal ze jestem w jakims Irkucku. Temperatura MOCNO ponizej zera, szacowalismy na minus 10 ale dzis dowiedzialem sie zebylo prawie MINUS DWADZIESCIA!!! W tej cudownej atmosferze czekalismy w jakims podlym barze gdzie bylo rownie zimno na jeepy zeby zaczac nasza wycieczke.

Okolo 9 rano zrobilo sie cieplej (w koncu slonce!), wrzucilismy plecaki na dwa LandCruisery i ruszylismy na podboj najwiekszej na swiecie slonej pustyni...

Pierwszym przystankiem bylo slynne cmentarzysko parowozow. Niezly industrial, w szczegolnosci dla fanow fotografii. Gdyby miec dwie ladne modelki, dobry aparat i mnoostwo czasu to mozna by tutaj naprawde niezla sesje fotograficzna wykrecic:)

Popstyrykalismy fotki z takimi modelkami jak mielismy :) i pojechalismy dalej kamienistymi drogami, na solna pustynie Salar de Uyuni. Tu juz nam lekko zaczelo odwalac od temperatury, ciasnoty w jeepach (wielki szacunek dla podrozujacych na tyle auta!!!) i ogolnego oslabienia.

Sama solna pustynia robi niesamowite wrazenie.Totalny bialy, martwy, razacy po oczach bezkres z pasmami gor na horyzoncie. Salar lezy na wysokosci ok 4000m npm oraz ma rozmiar okolo 120km na 160kilometrow. Kosmiczny krajobraz !!! Brak drog, a gdy spadnie deszcz - brak horyzontu. Do ciekawszych miejsc na samej pustyni nalezy hotel z soli oraz rewelacyjna wyspa porosnieta starymi kaktusami (nawet po 800 lat!)

Seba jak zwykle znalazl tutaj material do swojej elitarnej kolekcji "kible swiata"

Po calym dniu w samochodzie i w beznadziejnej temperaturze dotarlismy do naszego ... nie wiem czego... hostelu napewno nie. Mieszkalismy w jakis domkach tubylcow, ktore doskonale nadawaly by sie jako scenieria do programu "cela numer"...

nie posiadajacych ogrzewania, wody cieplej, niczego!. Mialy byc jakies piecyki, no i byly, ale w kuchni, a nie w izbach w ktorych mielismy spac. Na noc zalozylem na siebie WSZYSTKO co mialem w plecaku a i tak zmarzlismy. Efekt byl taki ze nastepnego dnia jedna trzecia ekipy z Baronem na czele kaszlala, podciagala nosem i miala mniejsze lub wieksze objawy jakiegos przeziebienia lub grypy....

Kolejny dzien spedzilismy... w aucie. Zielone jeziorko - 2 godziny jazdy. Bezowe jeziorko - 2,5 godziny jazdy. Czerwone jeziorko - 1,5 godziny jazdy... nawet nie chce mi sie o tym pisac, bo foteczki robili pozniej tylko najwieksi zapalency... Do tego ultra wiatr i zimno. Zimno ZIMNO ZIMNO!!!


Widoki byly super, ale wiezcie mi - nie wynagradzaly trudow podrozy. Przemilym akcentem bylo zas spotkanie na naszej drodzej Jeepa z polska flaga!!! To Damian i Agnieszka ktorzy postanowili przejechac ziemie z polnocy na poludnie. Rok temu kupili jeepa na Alasce i dzis jechali wlasnie przez Boliwie!!! Do domu wroca zapewne za ok. pol roku. My ze swoimi trzema tygodniami wygladalismy przy nich jak turysci z hotelu all-inclusive w Tunezji. A ich opowiesci zrywaly kask (ucieczka przed indianami w Kanadzie i slady siekier na masce, czy niedzwiedzie w Kanadzie!) Damian i Agnieszka trakze prowadza swoj blog z podrozy - zapraszamy na bloga Damiana i Agnieszki


(zolta kreska na tylniej szybie samochodu to trasa ktora juz pokonali!) Zrobilismy sobie pamioatkowe zdjecia, przekazalismy jakies polskie gazety i zyczac sobie POWODZENIA !!! ruszylismy kazdy w swoja strone. Pelen szacun! Ogolnie to nie spotkalismy na razie nikogo kto by podrozowal w te rejony swiata na okres krotszy niz my. Wszyscy sa tu na pol roku, osiem miesiecy, rok!!! ehhh.....

Z malymi przygodami...

... w cudownej formie :( ....

... ruszilismy dalej, kolejne dwie godziny do "tree rock" lub "windy rock" ktore znajduje sie na prawie wszytkich pocztowkach z Boliwii :):):) a do ktorego, jak sie okazalo tak naprawde nikt nie jezdzi. My oczywiscie pojechalismy :)

Nawet nie musze pisac ze kolejny nocleg byl jeszcze zimniejszy. Byla natomiast opalana drewnem melnka koza wokol ktorej moglismy sie ogrzac. W okolicy zas naszych barakow znajdowala sie laguna z rozowymi flamingami...

... ktore na noc przymarzaja w lodowej tafli i daja sie pozerac lisom pustynnym i wilkom, ktore przebieraja sobie w unieruchomionych, przymarznietych do lodu ptakach jak w menu najlepszej restauracji. Po dwoch dniach na tej pustyni mnie to juz wcale nie dziwi...

Ja pierd**e!!! To nie pustynia, to planeta Tantoine i Hoth z Gwiezdnych wojen razem wziete! Zagladajaca przez zamarzniete okno biala lama pasuje jak ulal do abstrakcyjnego i zimnego krajobrazu. Spalo sie tutaj wspaniale...

a "cieplo" bylo do tego stopnia ze nie wytrzymala tego nawet obca cywilizacja zyjaca na moich stopach od czasow Rurrenabaque:) chociaz jeden pozytyw...

Temat gwiezdnych wojen tak nam sie wkrecil ze jedynie przy pomocy aparatu i latarki udalo nam sie uchwycic mega spektakularna walke malego mistrza Yody z odleglej galaktyki :) - Seby...

... z posiadaczem czarnego pasa karete (2 dan - powaznie!!!) Tomka. Jak zwykle jednak zwyciezyla jasna strona mocy! :)))

The force is strong with us:))))))))))))))))))))))))))))))

Na poranny wyjazd do zielonego jeziorka ruszylo juz tylko szesciu chlopkow. I gdyby nie to ze 5km od granicy z Chile nie zalapali sie na kapiel w cieplych jeziorkach...

... to byli by, jak sami mowia... ostro "wkur**ieni". W drodze powrotnej podziwialismy lokalne gejzery. I tu jest kwestia sporna czy to sa gejzery czy nie, bo wg wszelkich danych gejzery sa tylko w trzech miejscach na ziemi - na Islandii, w Nowej Zelandii i w Stanach Zjednoczonych. Bylismy jednak swiadkami zrodel termalnych, zapachu siarki i bulgoczacego blota... hmmm sprawa do wyjasnienia!

Po sniadaniu (ktore tez pechowo zjadla nam prawie w calosci inna wycieczka) ruszylismy juz prosto do Uyuni....

Znienawidzone pierwszego dnia Uyuni powitalismy jak najpiekniejsza stolice swiata, tylko dlatego ze stad odjezdzal nasz nocny autobus do LaPaz... Dojechalismy szczesliwie, zmeczeni, zaziebieni i brudni jak swinie. Nawet nie wiecie jak cudowny jest LETNI prysznic po czterech dniach w mrozie i pyle...
Podsumowanie:
Asiory dnia:
Osobiscie uwazam ze asiory dnia powinny przypasc tym ktorzy nie pojechali na Uyuni czyli Andrzejowi, Wojtkowi i Piecowi. Nie jest to jednak ocena przyznawana indywidualnie wiec przypada chlopakom ktorzy nie pochorowali sie i trzeciego dnia rano, w minus dziesiec poszli sie kompac do cieplych zrodel.
Pipy dnia:
nie przyznano, choc w powietrzu czuc wiszaca zlowrogo nominacje dla Macieja P za jego "wyjsciowa, zamszowa kurteczke" zabrana na wyjazd, jak rowniez dla "Mistrza Optymalnego Pakowania SIE alias potrzymajcie-mi-to-na-chwile-chlopaki czyli Seby" za jego maly, prawie niewidoczny podreczny plecak ktory sam w Uyuni pomylil z plecakiem glownym... i ktory przez 3 dni zapychal nam miejsce w jeepie :)

Tekst dnia: "je**e moczem i starymi ludzmi" - Tomek o hmmm... woni unoszacej sie rano w jednej z naszych sypialni :)

Podsumowanie ogolne... za dlugo!!! zamienil bym dwa dni tej pustyni na dwa dni dzungli i niezle doplacil!!!


Dzis na szczescie chillout w LaPaz. Jak cudownie....

Sunday, June 21, 2009

Irkuck czyli jestesmy na Salar de Uyuni

Po calonocnej podrozy blowijskim sypialnym autobusem dotarlismy na slona pustynie. Jest ku__a MINUS DZIESIEC stopni celsjusza!!! Zamarzamy. Zaraz wskakujemy do jeepow i znikamy na 3 dni! Juz tesknie za cieplym-zimnym LaPaz... aaaaarrrgghhhhhhh...

PS. Pierwszy raz w zyciu pisze w rekawiczkach na klawiaturze.

Saturday, June 20, 2009

Dzien 16 - znowu La Paz - czyli odpoczywamy


Dzis totalna laba. Oddalismy tone prania do pralni i zwiedzamy LaPaz... ja zas dlubalem kilka godzin bloga zeby nadrobic zaleglosci :)


















Ciekawostka jest slynny targ czarownic o ktorym pisalem juz wczesniej, pelen eliksirow, embrionow lam i innych okropienstw...







zaglebiamy sie dalej w LaPaz...






... a w nocy, juz w dziesieciu ruszamy autobusem aby przez trzy dni podiwiac nieziemskie krajobrazy najwiekszej na swiecie slonej pustynii -Salar de Uyuni. Kontakt znowu sie urwie...


Friday, June 19, 2009

Dzien: nie-wiem-ktory. Wyszlismy z dzungli. Podsumowanie tygodnia

W poniedzialek udalismy sie lokalnym samolotem na polnoc od LaPaz w kierunku amazonskiej dzungli. Wczesnie rano smiglowym samolocikiem na ok. 20 osob polecielismy w nieznane. Tuz przed switem wyladowalismy w ostatnim bastionie cywilizacji przed wejsciem do amazonskiej Dzungli. Widok, ktory sie nam ukazal, delikatnie mowiac zrywal kask.



Trawiaste lotnisko w Rurrenabaque, po ktorym biegaja konie i inne krowy przepedzane systematycznie przez obsluge lotniska, robi niesamowite wrazenie. To budka ktora nie ma nawet bramki pirotechnicznej, nie mowiac juz o jakimkolwiek innym sprzecie, ktory znamy z lotnisk. W tle majestatyczna gora jak z bajek disneya, przed ktora na pierwszym planie powoli, jak rybki w akwarium przeplywaja klucze papug. Swit, cieple sloneczne swiatlo, absolutny szok.... Z lotniska udalismy sie mikrobusem do miasteczka na sniadanie. Dla czesci z nas nie bylo miejsca, ale z pomoca przyszly lokalne taksowki, ktore za 10 boliwianow (okolo 5 zl) zabraly chlopakow do Rurrenabaque.


Po zjedzeniu sniadania, ktore mialo byc szybkie, a zrobilo sie z tego 2 godziny (maniana, wiadomo) ruszylismy na pierwsza czesc wyprawy. Naszym celem byla Pampa zlokalizowana na polnoc od Rurrenabaque, jeszcze za miejscowoscia Santa Rosa. Pierwsza czesc drogi pokonalismy w jeepach. Atmosfera byla fantastyczna, co widac na zalaczonym obrazku:)))




Po ponad 3 godzinach jazdy boliwijskimi bezdrozami dotarlismy do polany nad rzeka. Tam nasze plecaki zostaly wrzucone do waskich, podluznych lodek z malymi silniczkami i ruszylismy dalej, juz woda przez Pampe.



Tutaj warto dodac kilka slow wyjasnienia. Dla Europejczyka pod haslem dzungla kryje sie to co mamy na mysli przywolujac z pamieci lekcje geografii na temat Kongo . Wysoka tropikalna puszcza z gorylami i dzikimi zwierzetami. Natomiast dzungla to pojecie umowne, inny jest busz w Zimbabwe pelen antylop, hipopotamow, lwow czy malp. Inna jest dzungla w dorzeczu amazonki, ktora sklada sie z wysokich drzew i sieci rzek. Inna jest tez Pampa, rodzaj wyzszej sawanny poprzecinanej rozlewiskami, na ktorych zyja zolwie, aligatory, rozowe delfiny, rajskie ptaki czy kapibary. Nasze pierwsze trzy dni w okolicy Santa Rosa spedzilismy w Pampie wlasnie:



Po drodze na nasza lodke zawitala malpka, ktora zachowywala sie jak krol Julian z filmu Madagaskar 2. Julian upodobal sobie Piecyka i malo brakowalo, zeby prezac sie na burcie nie spiewal ¨sza:len'stwo... jestem ko:bitka¨ :))))


Pod wieczor dotarlismy do naszej bazy, malego domku na palach, w ktorym mielismy pozostac przez dwie noce.


Zastalismy wlasciwie to, czego mozna sie bylo spodziewac, prycze z moskitierami, woda z butelek, dosc duzy balagan. Nasza kucharka Mercedes (ochrzczona od razu dla zmylki ¨Zastawa¨) zabrala sie za przygotowanie kolacji ze swiezo ubitej przez lokalesow krowy. Z przykrych wydarzen warto odnotowac ze na miejsce nie dotarl plecak Marcina. Gdy dzien chylil sie ku zachodowi lekko sie zdziwilismy, bo na wyznaczonym w poblizu boisku na lace odbyl sie mecz pilki noznej z lokalesami. W sumie fajne wydarzenie, ale malo dzunglowe... Po zmroku padlo haslo aby wybrac sie na nocna wyprawe lodka, poszukac aligatorow. I wszystko by bylo fajnie, gdyby nie kilka dziwnych sytuacji na lodce prowadzonej przez lokalesa o ksywce Rambo. Za duzo alku i slow, ktore pasc nie powinny. Ja na ta nocna eskapade sie nie wybralem i jak widac, dobrze zrobilem. Ci, ktorzy byli wiedza to, co sie stalo i koniec tematu...



Kolejne dni w Pampie poswiecilismy na wycieczki i poszukiwania zyjacych tutaj dziko anakond.



Przeprawa przez Pampe do najprzyjemniejszych na swiecie rzeczy nie nalezy. Wody po kolana, buty cale przemoczone, ale i tak jak na pore, w ktorej jestesmy jest podobno idealnie, bo podczas boliwisjkiego lata wody jest po pas. Wszyscy ubrani jestesmy w biale bluzy z dlugim rekawem, bo to niezawodny sposob na to, aby odstraszac wszechobecne moskity. U mnie to zreszta niejedyny problem. Nogi mam pociete przez te cholerstwa od polowy uda w dol, jedno piekace ugryzienie przy drugim. Na stopach zas zalegla mi sie jakas nowa cywilizacja chyba, ktora rozwija sie w takim tempie, ze najdalej za dwa miesiace bedzie wstanie samodzielnie wyslac rakiete na Marsa :))) Pierwsza zasada zolnierzy walczacych w dzungli brzmi ¨za wszelka cene miec suche stopy¨. Lazac po pampie to zadanie jest prawie niemozliwe. No coz, sami sie tu pchalismy. :)))

Honor wyprawy i zarazem tytul bezdyskusyjnego asiora dnia przypadl Baronowi, ktory pierwszy wytropil anakonde na rozlewiskach!




(ciekawe jest to, ze anakonda bardzo zle znosi ludzkie srodki przeciw moskitom. Aby wziac ja do reki, trzeba dokladnie te rece umyc)



Kolejne dni uplynely nam spokojnie na obserwacji lokalnej fauny i flory. Z ciekawszych atrakcji bylo plywanie z rozowymi delfinami w rzece (tej samej, w ktorej byly aligatory). Delfiny raczej dystansowaly sie do koncepcji wspolnej zabawy, ale bezdyskusyjnym asiorem dnia za wskoczenie jako pierwszy do wody otrzymuje Marcin :) (Tabi twierdzi, ze bylby pierwszy gdyby w odpowiednim czasie opanowal swoje gacie) :))))))

Kolejna ciekawostka bylo poranne lowienie piranii. Tutaj musze sie pochwalic, ze zlowilem piranie jako pierwszy:))) Po okolo poltorej godziny mielismy spory zapas rybek, ktore po wypatroszeniu i przyrzadzeniu przez ¨Zastawe¨ zjedlismy na sniadanie. Co prawda ryby jem od calkiem niedawna, ale musze powiedziec ze smaczniejszej rybki od piranii nie znam! Moje zdanie podzielila zreszta jednoglosnie reszta ekipy.



Po dwoch nocach w Pampie przyszedl czas na powrot lodziami i jeepem (znowu przeprzyjemna podroz w doborowym towarzystwie:) do Rurrenabaque.



Tutaj pozegnalismy sie z wyjezdzajacymi juz do Polski Andrzejem, Piecem i Wojtkiem (tylko z litosci nie dostali pipy tygodnia :) Odprowadzilismy chlopakow na najcudowniejsze lotnisko swiata i ruszylismy na balety do lokalnego Moskkito bar.



Kilka slow o samym Rurrenabaque. Miejscowosc ta sklada sie z czterech ulic i malenkiej przystani. Lokalesi poruszaja sie glownie motocyklami. Klimat jest typowo backpakerski, wiekszosc lokalnych biznesow to malenkie hostele, pralnie i bary, gdzie za kilka boliwanow mozna zjesc w miare normalny posilek. Swoja atmosfera przypomina nadmorskie miasteczka surferow. Sebie troche przypominal Key West (oczywiscie biorac poprawke na boliwijski syf i balagan). Mnie kojarzyl sie malymi nadmorskimi miasteczkami, ktore czasy swietnosci maja juz za soba. Jedna rzecz jest bezdyskusyjna. Dawno, dawno nie pamietam abym sie tak doskonale zrelaksowal jak w Rurrenabaque.


Wieczor uplynal nam na piciu na wyscigi lokalnych drinkow o nazwach takich jak: ¨creamy blow job¨, ¨jungle wet dreams¨ czy ¨slippery nipple¨. Pilismy na wyscigi, zeby zmiescic sie w happy hour. Bardzo szybko do naszego stolika przylaczyli sie australijczycy i kanadyjczycy. I reszty chyba juz pisac nie musialbym, gdyby nie to, ze Seba z Muniem wlaczyl drugi bieg i upili wodka pol baru. W tancach jak zwykle niedoscigniony byl Tabi. Przy okazji tej cudownej imprezy zarobilem sromotna pipe dnia, bo jak sie okazalo australijczyk byl gejem i stwierdzil, ze w grupie trzynastu gosci tez musi byc jakis kochajacy inaczej. Swoimi przemysleniami podzielil sie z Tabim i Seba, ze tak cos czuje, ze to moge byc ja. Ryk smiechu i pipa dnia gotowa. Gdy wracalem do hostelu widzialem przed polnaca jakas dziwnie wygladajaca procesje.

Niby nic specjalnego, ale fakt ten byl pozniej bardzo brzemienny w skutkach dla Barona i Jurasa, ktorzy po Moskito Bar postanowili poznac blizej zycie tutejszej spolecznosci spacerujac do bialego rana uliczkami uroczego miasta. Muzyka dochodzaca z wielu domow sklonila ich do odwiedzin na zasadzie koledowania od imprezy do imprezy bawiac sie z lokalesami przy rytmach muzyki na zywo transparentow i trunkow z kaktusa!!! W jednym z domow przyjecie bylo szczegolnie goscinne po tym jak konkurs silowania sie na reke wygral Jerzy. Zaskoczeniem dla nich byl fakt, ze wszedzie byli przyjmowani z ciekawoscia i zyczliwoscia i otwartymi ramionami.Pozniej okazalo sie ze procesja ktora mijalem to byla procesja z okazji lokalnych obchodow bozego ciala. Swiat rzeczywisty zaczal przenosic sie coraz bardziej w swiat nirwany i zblizac sie do wypadow Tonego Halika w dorzecza Amazonki. Po dluzszym porannym zastanowieniu sie Juras doszedl do wniosku, ze mozliwe, oczywiscie teoretycznie jest to, ze ¨to nie byly dyskoteki i domowki a raczej koscioly, a gosc z ktorym sie silowal to mogl tez byc ksiadz¨ :)))) Od Barona nic sie nie dowiedzielsimy nastepnego dnia bo jego mapa twarzy po trunku z kaktusa (tajemniczego bimbrze) ulegla takiemu znieksztalceniu ze sie nie odzywal. Zreszta bardzo slusznie sie w pewnym momencie Panowie podzielili rolami, Baron pil za dwoch z lokalesami, a jakby sie cos dzialo to Juras mial ich wyprowadzic z imprezy :) Mozna smialo powiedziec ze Jerzy z Baronem jako jedyni naprawde poznali dobrze Rurrenabaque co sie przydawalo pozniej w nawigacji po obrzezach miasteczka. :)))


WYJAZD DO DZUNGLI


Dzien pozniej z malym, dwugodzinnym poslizgiem zapakowalismy plecaki i zaladowalismy sie na nowa lodke, ktora poplynelismy na zachod w kierunku wysokiej dzungli. Mielismy plynac dwiema lodkami, ale wiadomo - po Bozym Ciele wszyscy wlasciciele lodek byli tak nachlani, ze nie bylo szans na jakikolwiek transport. Nasza lekko przeciazona lodka od razu zaczela przeciekac, ale nasz lokalny przewodnik ¨Waldemar the Jungle Man¨ - tak sie kazal nazywac :) systemem szmat i koleczkow, a takze optymalnym rozlozeniem bagazy zneutralizowal wyciek (zreszta nie mial innego wyjscia).


Widoki po drodze byly fantastycznee! Droga trudna, bo rzeka plytka, a nasza trasa prowadzila pod prad. Po drodze odwiedzilismy jeszcze rodzinna wioche Waldka, w ktorej urzekly mnie swoim niebywalym pieknem wielkie jak dlon niebieskie motyle.



W kilku miejscach musielismy przepychac lodke, a w jednym z nich wypakowac ja do zera i przeniesc zapasy potrzebne na noc w dzungli droga ladowa. W koncu dotarlismy do miejsca gdzie Waldemar the jungle man zarzadzil przeprawe. Malenka, prawie niewidoczna sciezka prowadzaca miedzy wysokimi drzewami zaprowadzila nas na polane gdzie zastalismy nasz nowy, pieciogwiazdkowy hostel, ktorego operatorem byl zapewne Radisson SAS :)))



No coz, rozlozylismy moskitiery, przepedzilismy wstepnie robactwo i zaliczylismy pierwsza wycieczke do dzungli. Dzungla tutaj wyglada troche jak lasy na wyspie polnocnej w Nowej Zealandii, z tym ze brakuje gigantycznych drzew kauri. Jest bardzo cicho, podobno gdzies w zroslach sa pumy i dzikie swinie. Przekraczamy strumyk bez nazwy zachowujac sie w miare cicho. Jedyne co przed nami nie ucieka to drzewa-jak enty z wladcy pierscieni-kroczace. Ruszaja sie ok. 5cm na rok i wygladaja dosc zagadkowo.

Powoli robi sie ciemniej, a Waldemar the jungle man zatrzymuje sie przy jakiejs malej norce w ziemi i zaczyna grzebac w niej intensywnie patykiem. Przygladamy sie uwaznie i widzimy... dwa czarne owlosione odnoza!!! To norka tarantuli. Jakos jest malo zainteresownia wyjsciem w snop swiatla latarek, bo ma male tarantulki. Wrocimy do niej w nocy :)))

W miedzyczasie ¨zastawa¨ przygotowala posilek

Jemy go jak dzikusy wyrywajac sobie co lepsze kaski. Zapada noc, glosna, ciepla, momentami goraca. Czesc chlpakow wybiera sie na nocna wyprawe, ja zas klade sie w lozku niewygodnym, gdzie szczebelki pryczy wbijaja sie w plecy. Szczelnie okrywamy sie moskitierami przed megazukami i innym syfem, ktory wlasnie rozpoczyna atak na nasze spiwory. Sen na swiezym powietrzu daje ogromne ukojenie. Tymczasem reszta ekipy walczy ostro w dzungli

znajduja inna tarantule na lisciach:


Rano zas wstaje jako jeden z pierwszych, ide nad rzeke i cakowicie na golasa ide poplywac i umyc sie. Jedno z marzen z dziecinstwa, poranna, samotna kapiel w sercu dzungli, czuje sie wspaniale. Wracam do obozu i odkrywam, ze nad moim lozkiem nadal spi sobie spokojnie piec nietoperzy

Marcin zas, ktory wstal zaraz po mnie zlowil jakas jadowita skolopendre, ¨Zastawa¨ robi sniadanie, powoli budzimy sie do zycia. Wizja posilku budzi chlopakow. Ostatnie pamiatkowe zdjecie, sprzatanie obozu i...





i pakujemy sie do lodki. Tym razem z pradem, popijajac Johnego Walkera z metalowej butelki docieramy o cala godzine szybciej do Rurrenbaque.



Warto podkreslic, ze kolejny tydzien, tym razem w dziczy zupelnie zmienil nasze podejscie do rzeczywistosci. Jestesmy odcieci od Polski. To jakiejs odlegle wspomnienie... czas mierzymy w dniach. Gdy gdzies plyniemy, czy jedziemy to interesuje nas jedynie to czy do celu dotrzemy przed zmrokiem, czy po zmroku. Jest absolutny spokoj, cisza... maniana..


Przed odlotem do LaPaz na lotnisku wycinamy jeszcze TAKI numer ze spokojnie moglibysmy zaliczyc za to kilka lat boliwijskiego wiezienia:))) Oczywscie jak zwykle nam sie upieklo i o zmierzchu musimy leciec do LaPaz.... z wielkim zalem pakujemy sie do samolotu...

i noca docieramy do zaspanego LaPaz...


Podsumowanie tygodnia:

Asior dnia:

Baron za znalezienie anakondy

Marcin za kapiel z rozowymi delfinami (i aligatorami tez)

Pipy dnia:

Grzybek za to, ze gej australijczyk rozpoznal w nim swojego pobratymca. Warto dodac, ze w drugiej kolejnosci rozpoznany zostal Patryk Swayze czyli Juras :)))

Baron za akcje ¨lektyka¨ - nie wysiadl z lodki jak trzeba bylo ja przepychac po kamieniach

tekstow dnia byla tyle ze nawet nie jestem wstanie ich przytoczyc :))))) Warto podkreslic ze Seba jest specjalista od malarstwa Dolfa Lundgrena :))))