Sunday, June 14, 2009

Dzien 9-11 czyli Boliwa oraz `no risk no fun` w wydaniu Pieca !!!

Jestesmy juz w Boliwii. Podrozowalismy caly dzien wzdluz malowniczego wybrzeza jeziora Titikaka. Podroz lokalnym autobusem juz sama w sobie jest przezyciem, ale oprocz totalnego luzu kierowcow i kompletnego braku punktualnosci dzien byl wysmienity. W autobusie zrobilismy mala imprezke gdzie omowilismy szczegolowo tematy damsko meskie przy butelce Johnego Walkera. Powstalo kilka nowych twierdzen np- krowa ktora szczeka nie daje mleka (cokolwiek to znaczy). Nawet nie zauwazylismy jak dotarlismy na granice peruwiansko-boliwijska ktora wyglada jak jakis piknik. Przeslismy przez trzy rozne smieszne biura gdzie oddalismy lub pobralismy jakies biurokratyczne formularze i zapakowalismy sie do autobusu. Kilka kilometrow za granica w miejscowosci Copacabana mielismy przesiadke na inny autobus i dwie godziny czasu - za rekomendacja Mirka zatrzymalismy sie na wspanialego pstraga w budce u starej Boliwijki .

Jedzenie bylo absolutnie fantastyczne, za polowe tego co w Peru. Zreszta wjezdzajac do Boliwii od razu rzuca sie w oczy to ze ten kraj jest duzo biedniejszy. Swiadcza o tym chociazby niesamowite kible, ktore jak zwykle z zapalem zwiedza i kataloguje Seba (cykl fotografii ¨kible swiata¨)
Na naszej drodze do najwyzszej stolicy swiata - La Paz czekala nas jeszcze przeprawa promowa. Tez wydarzenie nietypowe, bo autobus zapakowali w jakas mydelniczke i cudem przerzucili na drugi brzeg.


Po przeprawie jechalismy jeszcze ok czterech godzin do stolicy. I tu jak zwykle wyskoczyl Baron, ze w koncu ¨cywilizacja, ludzie sklepy, ze on czuje ze to miasto ma imprezowa dusze, a nie taki syf jak w Limie¨. Uszom swoim nie wierzylismy, bo dawno takiego balaganu jak w LaPaz nie widzialem. Lima przy LaPaz to Nowy Jork. Piecu pewnie by powiedzial jak zwykle ze ¨Kudam to to nie jest¨, ale prawda jest taka ze to Kair chyba nawet nie jest. Smrod, halas, podejrzane uliczki, dziwne spoojrzenia, dziwni ludzie. O tym jak cudownie cywilizowany jest LaPAz w porownbaniu do Limy swiadczy fakt ze na pierwszy spacer wieczorem wybralismy sie w siedmiu, bez pieniedzy i aparatow fotograficznych. O samym LaPaz napisze po powrocie z dzungli, bo jeszcze tu wrocimy. Dosc powiedziec ze targ czarownikow, na ktorym mozna kupic eliksiry na wszystko (od potencji, na ktora raczej nie narzekamy :):):) po niewidzialnosc, niesmiertelnosc, szczescie. Wszystko to ekstrakty z zab, psich jezykow, nawet suszone embriony lam i innych zwierzakow poprzerabiane na amulety sprzedaja. Makabra.

W LaPaz rozpakowalismy sie w hostelu, zjedlismy super kolacje ktora w ramach niespodzianki na koniec postawil nam Juras (po trzynastu podejsciach udalo mu sie zamknac jakis wazny interes w Polsce) i poszlismy spac. Nastepnego dnia rano czekala nas niezla przygoda...

Mala dygresja - od kilku dni prozumiewamy sie z lokalesami tylko i wylacznie po polsku. Tak. Bez gestykulacji, ale pelnymi zdaniami np: ¨Szanowny Panie, czy tedy dojde na rynek¨ lub ¨Poprosilbym o smazonego kurczaka, dwa piwa, ale bez frytek¨lub ¨Ile kosztuje pranie¨. I najlepsze jest to, ze w 80% przypadkow dostajemy to co chcemy!!! Zauwazylismy nawet ze im spokojniej sie mowi, im zdania bardziej zlozone i naturalne, tym komunikacja sprawniejsza. Dlatego tez zachwyceni skutecznoscia (lokalesi zreszta nadaja do nas tez tylko po swojemu i jakos osiagaja cele) tej metody, nazwalismy ja dla jaj ¨metoda Callana¨ Czyli jak ktos zaczyna pytac po angielsku, od razu jest strofowany przez grupe aby zalatwil sprawe ¨callanem¨. Nie musze chyba pisac jakie sa jaja jak mega zawansowane zwroty przekazywane sa lokalesom w ten sposob :) Aha... callan dziala takze w Boliwii!!! Juz sprawdzalismy :)

... ale wracajac do wyprawy - dzis zrobilismy sobie kolejna nadprogramowa rzecz - calodniowy zjazd na rowerach gorskich, tzw ¨downhill¨ Zapowiadalo sie rewelacyjnie, ale to co sie wydarzylo przeszlo nasze najsmielsze oczekiwania. Wczesnie rano odebraly nas dwa busiki i zawiozly ponad LaPAz na miejsce startu calodziengo zjazdu. Dostalismy super rowery, kaski oraz kombinezony. Pierwszym zaskoczeniem byla rozniaca wysokosci i trasa. Uwaga. Zjechalismy z wysokosci 4700m npm na wysokosc 1100m npm !!! TRZY TYSIACE SZESCSET metrow roznicy. Prawie SZESCDZIESIAT kilometrow zjazdu na gorskich rowerach!. Wiekszosc z nas byla laikami w tym temacie, oswiecono nas jednak ze ta tras ato tak zwana ¨droga smierci¨ i ze fanatycy downhillu zjezdzaja do LaPaz z calego swiata aby zaliczyc ten zjazd! Znow nam sie udalo. Na samej gorze bylo zimno jak cholera, mialem na sobie 4 bluzy. Nie czekalismy za dlugo tylko ruszilimsy na pierwsza czesc zjazdu liczaca ok 10km asfaltowa droga. COS NIESAMOWITEGO, pedzilismy rowerami ponad 60km/h, byli nawet tacy co wyprzedzali ciezarowki na drodze. W koncu dojechalismy do zjazdu na szutrowa droge, zjedlismy batonika i zaczala sie prawdziwa rzeznia. Nie dosc ze trasa wije sie caly czas przy kompletnie nieogrodzonej przepasci

to na dodatek jest waska, czesto przecinaja ja strumyki, dwa razy jedzie sie takze przy scienie pod wodospadem. Po ok godzinie jazdy zaczelo sie robic naprawde niewiesolo bo Muniowi przed lukiem poszlo przednie kolo i koszac kamyki kaskiem zatrzymal sie ok 1,5 metra przed urwiskiem. Potem byl juz festiwal klopotow. Dedki w kolach poszly siedmiu osobom (na dwanascie, zatruty Baron zostal w hotelu i stawial ruinki) w tym Muniowi, Tomkowi, Marcinowi, Piecowi, Wotkowi; Jurasowi, a takze nawet i naszemu rowerowemu pilotowi. Pozniej wypadek mial Piecu, ale o tym ponizej bo dostal za niego Pipe dnia. Trzeba bylo uwazac przemocno. Z kazda zas chwila w nagrode robilo sie cieplej i milej. Przebycie 60km na rowerach zajelo nam pol dnia, a nagroda za wysilek bylo zimne piwo oraz prysznic (chyba ostatni przed dzungla) w hotelu na koncu trasy. Widoki nie do opisania, wklejam kila zdjec, ktore nie oddaja nawet jednej setnej tego co przezylismy. Koncentracja non stop, ogromne jak na rowery predkosci, ryzyko, challenge. Prawdziwa meska przygoda!!! Gdyby nie te przepascie to bym sie zakochal :):):)


Do hotelu wracalismy wieczorem przez prawie cztery godziny ¨trasa smierci¨. juz wiemy dlaczego Lonely Planet¨nazywa ja najniebezpieczniejsza droga na ziemi. Tu nie chodzi o to ze srednio co 2 tygodnie w przepasc spada samochod. Nam podczas wjazdu mikrobusem przytrafila sie pana, wjechalismy w chmury (totalna mgla) oraz ciemnosc. Na dodatek kierowca non stop zul liscie koki, wiec chyba az nadmiar okolicznosci sprzyjajacych wypadkowi. Na szczescie jestemy juz w LaPaz. Aha - w ramach ciekawostki - ponizej zdjecie z innym autobustem gdzie centralnie namalowany jest Bin Laden. Coz, co kraj to obyczaj :)))


Podsumowanie dnia:

Haslo do wyjazdowego slownika: ¨Pol-przewodnik¨ - nasz przewodnik Miras, ktory udaje ze nie wie gdzie mozna w LaPaz kupic ziolo:)

Tekst dnia nr1: ¨Duch swiety, znajac brawure Barona, mial go w swej opiece i rozluznil mu zwieracze¨ (Juras o Baronie ktory ze wzgledu na sraczke po kolacji w ¨mega cywilizowanym LaPaz¨ musial odpuscic calodniowe szalenstwo nastepnego dnia na rowerach. I prawdopodobnie tylko dzieki temu nadal zyje)

Tekst dnia nr2: ¨Troche mniej niz przyjaciolka, ale troche glebiej¨ (Tomek wyjasniajac skomplikowana relacje miedzy nim, a jedna ze swoich bylych kolezanek)

Ninje dnia: (to nie to samo co asior:) Muniu, za to ze chyba mial wlaczona niesmiertelnosc podczas swojego wypadku na rowerach. Oraz dla wszystkjich chlopakow ktorym wystrzelily opony (w szczegolnosci przednie!) podczas zjazdu.

Pipa dnia: Piecu, za to ze szalal na downhillu, a gdy go ostrzegalismy odpowiedzial ¨no risk no fun¨. PIETNASCIE sekund pozniej mial salto przodem przez kierownice, na szczescie nie do przepasci, a pod sciane. Obolaly musial jechac dalej samochodem, i nawet biorac pod uwage fakt ze ostatni odcinek drogi przebyl o wlasnych silach - Pipa dnia pozostaje, siniaki zreszta tez :)

Jest niedziela wieczor. Jutro rano (zgadnijcie o ktorej:) wyruszamy na piec dni do dzungli. Plecaki spakowane a w nich tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Od wczoraj nie jemy nic slodkiego zeby zredukowac atrakcyjnosc dla moskitow. O poranku polecimy jakims podlym kukuryznikiem i ladujemy na trawiastym lotnisku w sercu dzungli. Bedzie hardcorowo. Spimy w szalasach lub domkach na palach, przemieszczamy sie lodziamy, bedziemy noca poszukiwac anakond, kompac sie z rozowymi delfinami, tropic aligatory i podgladac inne dzunglowe zwierzaki. Nastepny wpis na blogu pewnie za okolo 5 dni. Bedziemy calkowicie odcieci od cywilizacji - heh, pewnie w koncu przyda mi sie moj ulubiony noz :):):)

3 comments:

  1. Rewelacyjna wyprawa, zazdroszcze Wam!!:) Zycze powodzenia i niecierpliwie czekam na dalsze opisy (musze przyznac, ze nie podejrzewalam Cie o talenty pisarskie, a tu taka niespodzianka:)) Pozdrowienia dla Munia i Jurasa;) Jaśmina

    ReplyDelete
  2. To prawda Dzoszua "walisz" opowiadania jak Kaszpirowski;)

    doskonały adventure...
    czekam na następny odcinek.

    ReplyDelete
  3. No, niezle przygody na rowerach. Ja, zeby takich uniknac, zmolestowalam ekipe i pojechalismy z nieco drozsza, ale (tak myslalam) "pewniejsza" firma amerykanska. Procedury, itp... rozumiecie... :-) Powodzenia!

    ReplyDelete